Zmeczeni iloscia wrazen z poprzedniego dnia i podroza zasypiamy o 21 jak dzieci, zeby nie zaspac na 5 rano.
Po tradycyjnym peruwianskim sniadaniu skladajacym sie z dwoch mikro buleczek lyzki marmolady, kosteczki margaryny, herbaty i szklaneczki swiezego soku z ananasa rozbudzeni, ale nadal glodni wsiadamy do umowionej dzien wczesniej taksowki. Zaspany kierowca wiezie nas wprost na Cruz del Condor. Droga a wlasciwie szlak, bo asfalt znika kilka km za Chivay prowadzi nad kanionem rzeki Colca powoli wprowadza nas do serca kanionu pozwalajac obserwowac jego majestatyczzne rozmiary. chlopaki milkna z wrazenia. Po dotarciu na punkt widokowy - krzyz Kondora obesrwujemy ogrom kanionu. W dole jakies 2-3 km pod nami wije sie ledwie widocna nitka rzeki Colca, otaqczjace ja gory koncz sie z 2 km nad nami. Gory i ich ogromne surowe masywy pod wplywem wschodzacego slonca, ktore lize pasma swietlistymi strumieniami powoli zmieniaja barwe z szaro- stalowej, na zolto- zielona. Z bezksztaltnej surow3ej masy wylaniaja sie zleby, sciezki, polanki i osniezonbe szczyty. Po dluzszej chwili dostrzegamy na ho0ryzoncie cale mnostwo osniezonych szczytow ogrom gor oraz bezmiar przestrzeni powala na kolana. Wiekszosc zgromadzonychy na punkcie turystow wypatruje kondorow. Ich ogromne sylwetki pojawiaja sie na niebie wznoszone pradami cieplego powietrza. Dla nas to nie kondory sa najwazniejsze, ale niesamowite widoki,b ktore porobujemy utrwaoliuc nasymi aparatami.
Podczas powrotu wykonujemy jescze kilka zdjec i juz w Chivay rezerwujemy powrotny bus do Arequipy. Pozniej rozochoceni kulinarnymi doznaniami dnia poprzedniego smialo wchodzimy na lokalny bazarek w poszukiwaniu cieplego sniadania. Tak jak wczoraj zasiadamy przy wozku z jedzeniem, a mila usmiechnieta pani serwuje nam lame z frytkami i surowka. Oryginalny patent na nie mycie talerzy wzrusza nas do lez. Podajac wysmienicie przyrzadzone w woku mieso lamy pani na talezyki naklada polastykowe torebki, wiec nie myje tqalezy tylko za kazdym razem aklada nowy woreczek na ten sam talerzyk.
Zeby wypelnic brzuszki udajemy sie do serca ryneczku czyli hali targowej. Tam droga kupna nabywamy trzy zestawy obiadowe skaldajace sie z kurcaka, pieczonej-nadziewanej papryki oraz suruwek polanyuch pikantnymi sosikami. Ta potrawa oraz otaczajaca nas atmosfera, a wlasciwie mikroklimacik sali targowej to niezle wyzwanie nawet dla mikrobiologow. Zgodnie stwierdzamy, ze jedank musimy sprobowac bo to przeciez lokalbne klimaty i przysmaki. Pierwsza i chyba (do dzisiaj) jedyna ofiara pikanterii pada Dlugi, ktory po szybkiej, nieumiarkowanej konsumpcji nadziewanej papryki i pikantrerii traci glosa i sapie jak parowoz przed zlomowaniem. Robi sie najpierw blady, pozniej czerowny, dalej jest tylko gorzej, szkliste oczy, lzy z oczu i krople wody z nosa. Mowe tez mu odjelo- no coz z pikanteria nie ma zartow. My z Grzesiem juz wcesniej sie o tym przekonalismy, ale teraz dlugi dolaczyl do naszego klubu i niebaqwem bedzie mogl bezkarnie uzywac wszystkich ostrych przypraw.
Na deserek wypijamy sok ze swiezych owocow, ktory przywraca Dlugiemu spokojny oddech. Na sok i inca cole dlugi rzuca sie jak zakonnica na test ciazowy po wielkiej fiescie na plebani.
W drodze powrotnej do AREQUIPY obserwujuemy niesamowite zjawiska pogodowe, na wysokosc niemal 5 tys. M przejezdzamy przez chmury, snieg, widimy ogromne przestrzenie polasklowyzu andyjskiego.
W Arequpie kupujey biolety na nocny autobus do Paracas i taksowka jedziemy na rynek. Tam w miejscach, w ktorych wcesniej bylem z Daria wypijamy kawe, pijemy piwo na tarasie przy Plaza de Armas. Kilka zdjec katedry z sylwetka wulkanu Misti gorujacego nad miastem.
Zegnamy Arequipe i gory. Rankiem bedziemy nad Pacyfikiem w Paracas.