Trudny dzien na Silkantay.
Po sniadaniu sprawnie wychodzimy na trase. Poprawiamy troki plecakow, mocujemy aparaty. Moj ekwipunek mocno ciazy, ale wazy z 10-12 kg. Parzac na chmury wiszace nad dolina i osniezony szczyt nie mamy czasu na dyskusje. Wyprzedzajac wznoszace sie znad doliny chmury, powolii, krok, po kroku z malymi przystankami wolno pniemy sie w gore. Jest ciezko, brakuje powietrza, ale idziemy. Przy marszu lepiej nie patrzec w gore, po prostu trzeba sie wylaczyc i isc. Obserwuje wskazania wysokosciomierza, 4 tys, 4, 2 pozniej 4,3 tys. m. Idziemy w golre ponad 3 godziny. Mozolnie, krok za krokiem.
Dociermy na szczyt przeleczy 4650 m. Stad Silkantay wydaje sie bardzo bliski, niemal na wyciagniecie reki. Ale do szczytu mamy ok. 1600 m. Nasz wysilek wienczy wspolne zdjecie z flaga. Pozniej schdzimy w dol do bazy. Ten etaap wedrowki to ok. 10 km, z czego 4 po gore, reszta w dol po rumowiskach i kamieniach.
TRudno opisac to co widzimy p-o drodze, bo kazdy jest skupiony na tym jak i gdzie postawić następny krok. Musimy uwazac na kadzy krok, bo na drodze kamienie, a pod nami kilkuset metrowe przepasci.
Lunch mamy przygotowany w dolince przy potoku, Przed lunchem razem z Dlugim i Gregorem moczymy nogi w potoku. Zastanawiala nas dosc ciepla woda w potoku na na tej wysokosci, kiedy sie rozejrzelismy okazalo sie, jest czesciowo podgrzewana moczem z okolicznych toalet. Dlugi zasnal na chwile, a jego fotka umieszczona na blogu nie wymaga specjalnych komentarzy.
Po lunchu ruszamy dalej w dol do przejscia mamy nastepne 10 km. Droge probuje umilac sobie i kolegom roznymi piosenkami, ale zazwyczaj po kilku zwrotkach brakuje nam tekstu. Po prostu kierownictwo wyprawy nie zadbalo o spiewniki, a Gregor to nie spiewak tylko tancerz.
Schodzimy ponizej lini chmur, dookola nas dzungla i kilkusetmetrowe przepasci, po drodze lapie nas deszcz. Droga robi sie sliska i jeszcze bardziej niebezpieczna.