La Paz , Tiwanaku i Todos Santos.
Po wstrzasajacej toaletowej przygodzie w Oruro bez wiekszych prezszkod dotarlismy do La Paz. Jedyne zdarzenie to cos co musze umiescic ku przestrode podrouzjacych przez Boliwie.
Juz po wjechaniu na predmiescia La Paz jedna naszych towarzyszek podrozy przez otwarte drzwi autobusu zegnala swoja corke. Autobus zaczal ruszac i kierowca zamknal drzwi, ktore niczym gilotyna niczym trzasnely mila starsza pania w glowe rozcinajac jej skore na glowie dwoch stron i powodujac ogronme krwawienie. Reakcja kierowcy oraz jego pomocnika na moj krzyk - zeby atrzymac autobus i wezwac lekarza bylo podanie kilku brudnych szmat do otarcia tryskajacej z glowy krwi. Wczesniej podczas jazdy drzwi przez 100 km byly otwarte. Generalnie sprawnosc boliwijskich autobusow oraz wrazliwosc na pasazera i jego potre4by jest na fatalnym poziomie.
Nasz plan nie zaklada dluzszego poostawania w La Paz, chocviaz samo polozenie miasta robi na nas ogromne wrazenie.Zabudowane szczyty doliny w ktoprej polozone jest La Paz wznosza sie na wysokosc pow.4200 m dno doliny to ok. 3400 m. Dookola miasta rozsypanych jest kilkanascie osniezonych 6 tysiecznikow. Zgiel duego miasta, tysiace ludzi na ulicach i kontrasty- szklane arcy nooczesne biurowce sasiadujace ze slumsami. Bardzo intryguje nas to ogromne miasto, ale nasz napiety plan nie pozwala nam zostac.
Wynajmujemy taxi i jedziemy na loklalny dworzec autobusowy, na ktorym pakujemy sie w busa do Tiwanaku.
Docieramy po 1,5 godziny- Tiwanaku sprawia wrazenie sennej i zapomnianej wioski. Bus zatrzymuje sie niemal pry wejsciu na stanowiska archeologiczne, ale my jestesmy tak umeczeni podroza, ze postanawiamy najpierw znalezc hotel i odpoczac.
Po poludniu po drzemce ruszamy do ruin Puma
Punku i Tiwanaku. Po wyjciu z hotelu widzimy niemal na kazdym skwerze i trawniku grupki biesiadujacych boliwijczykow. Jeden nich czestuje mnie piwem i wciaga w romowe. Mowi, ze indianie Ajmara w dniu dzisiejszym swioetuja i oddaja cesc swoim przodkom. Mowi, ze Tiwanaku to nie tylko oznaczone ruiny, ale cale podziemne miasto, ktore rociaga sie pod nami. Ajmara wlasnie dzis na ruinach swietego miasta oddaja czesc przodkom. Jest poozno i nie mozemy ju wejsc n a stoanowiska, wiec wracamy do wioski. Pod lokalnym marketem zqaczeopia nas Pablito i serdecnie zaprasza na piwo.Siadamy na laweczkach i krzesach przy stole, a lokjalsi- Ajmara niebawem rozpoczynaja procesje do nassego stolika. Wszyscy chca sie z nami napic. Jedtyny problem to nasza slaba znajmoc lokalnego dialektuy ajmara, ktra ulegala znacznej poprawie wraz z iloscia wypitego piwa. Otaczajce nas niczym wykute w kamieniu twarze i dzikie oczy zmienialy sie nieustannie, ich wlaswciciele przychodzili i odchodzili bo tempo spozycia przerastalo ich mozliwosci.
My z kamiennymi twarzami przyjaznie gawedzilismy z Pablito, ktory tlumaczyl z ajmara na hispanski i odwrotnie. Gregor z Dlugim tytulujac mnie El Komendante wzbudzili sprzeciw lokanego zawadiaki, ktory mowil, ze maja mowic do mnie nie El Komendante ale El Doctore. Gdy atmosfera zaczela sie zageszczac a ajmara stawali sie coraz bardziej pijani i upieredliwi my technicznie wycofalismy sie z imprezy do hotelu. Po boliwijskim piwie kolacja makaronu i owocow morza w puszce smakowala wysmienicie.